Po wysmienitym wieczorze zakrapianym procentami niestety musielismy wstac raniutko wczesniutko by wybrac sie w nasz jakze upragniony dzien wolny na wycieczke do Baltimore. Jakze ciezko nam sie wstawalo z tak ciezka glowa, a gdy juz wstalismy nagle sie okazalo, ze nie ma dla nas miejsca w autobusie. Lecz malusia awanturka uchronila nas przed uczuciem niepotrzebnego wstaniecia. 2 godziny snu pozniej przeteleportowali nas do Baltimore i wyrzucili kolo akwarium. Ale my, stere hamerykanskie wyjadacze nie udalismy sie do akwarium. Zalozylismy plan chiloutowego (PL: luznego) zwiedzania miasta. Udalismy sie do centrum turystycznego, gdzie obejrzelismy film o Baltimore, potem kupilismy bilet na taksowke i poplynelismy na wycieczke krajoznawcza po Baltimorskim porcie az do Fortu McHenry, fdzie amerykanska armia odparla brytyjska inwazje, gdzie rowniez powstal hymn amerykanski. Tu rowniez obejzelismy film, tym razem na temat brytyjskiej inwazji i hymnie itp. Ale nomalnie sie duzo nauczylismy ;-) . Pozniej poplynelismy spowrotem do miasta by zjesc cos. Zjedlismy przepyszna pizze, popijajac mojito z calkiem duzej zmrozonej szklaneczki. Tak sie najedlimy i napoili, ze nie dotarlismy do muzeum, ktore chcielismy odwiedzic. Ale zjedlismy za to pyszniutki mrozony deserek. I tak wychiloutowani (PL: wyluzowani) wrocilismy wieczorkiem do naszego slodkiego domku z prywatnym prysznicem by ukolysac sie do snu filmem z naszego cudnego rocznego laptopa, opowiadajacym o seryjnym mordercy w San Francisco...